NFL
Paulina i Natalia zrobiły oszałamiającą karierę w latach 2000. O tym, jak wyglądało ich dzieciństwo w muzykalnej rodzinie, opowiedziały w najnowszej VIVIE!. ____
Miłość jak z filmu, dźwięki jak z duszy i wieś, która zmieniła wszystko… Jak wygląda życie twórczej rodziny Przybyszów z dala od świateł wielkiego miasta?
Życie na wsi jest fantastyczne”, mówią Ania i Jacek Przybyszowie, którzy w pięknej okolicy pod Sandomierzem stworzyli swój mały Sandoraj. Dla córek Natalii i Pauliny z dawnego zespołu Sistars są herosami, dla miejscowych – po prostu Przybyszami. O tym, jak być twórczym do końca życia, dlaczego warto śpiewać i czym jest Fundacja Świętokrzyski Ogród Inspiracji, opowiadają Elżbiecie Pawełek.
[…]
Jak poznałaś Jacka ponad 40 lat temu, to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Ania: Płakałam po rozstaniu z chłopakiem, a koleżanka powiedziała: „Nie płacz, pokażę ci fajnego, przystojnego chłopaka, szkoda, żeby się zmarnował”. Zobaczyłam, jak grał na harmonii. Zadymione od dymu papierosa okulary, czarne loki, sweter i blues. Taki Lennon. Grał, a ja śpiewałam i czułam, że coś się dzieje. Lubił jazz, Beatlesów, pracował na statku, był bardzo delikatny i to wystarczyło. Mój ojciec słuchał jazzowych płyt. W latach 50. nosił kolorowe skarpetki i na zabawie poznał moją mamusię pielęgniarkę. Więc ta muzyka… A z Jackiem chodziliśmy na koncerty jazzowe do Akwarium. Były jazzy, bajery… wspólne śpiewanie i miłość.
Potem założyliście zespół muzyczny pod nazwą Rodzina Przybyszów.
Ania: Byłyśmy jak trzy Tiny Turner śpiewające „Hallelujah”. Ogólna konsternacja, ktoś z chóru powiedział, że w takim miejscu śpiewa się pieśni polskie. A wtedy nasz znajomy biskup uciął dyskusję, mówiąc, że wszystkie pieśni są dla Boga. Byliśmy wtedy po warsztatach z Afroamerykaninem z Wiednia, tenorem Williamem Hannibalem Meansem, dzięki któremu spirituals, gospel, soul stały się esencją naszego śpiewania. Cierpiałam wtedy na astmę i pomyślałam: Pójdę z córkami, może dzięki warsztatom nauczę się oddychać. I tak Hannibal został naszym nauczycielem śpiewu, mentorem, przyjacielem. Śpiewaliśmy zawsze podczas spotkań z przyjaciółmi i rodziną.
Musiało być głośno?
Paulina: Nie pamiętam mamy nieśpiewającej. Na Woli pod nasz dom przychodził sąsiad z akordeonem, mama wychodziła wtedy na balkon i śpiewała najczęściej Édith Piaf lub Ordonkę. Śpiewała też z tatą przy szykowaniu obiadu.
Ania: Dziewczynki znały mnóstwo piosenek gospel, słuchały jazzu, przygrywały sobie na pianinie. Muzykowaliśmy razem w domu i pomyślałam, że warto się gdzieś pokazać. Może w Monarze, bo tam ludzie potrzebują wsparcia duchowego? Marek Kotański do nas: „Pokażcie, co tam macie”. Śpiewamy, a on: „Ależ to jest wspaniałe!”. Potem śpiewałyśmy w Monarze na wigiliach i podczas Ruchu Czystych Serc.
Natalia: Pamiętam nasz najbardziej ekstremalny koncert w parku w Wyszkowie. Graliśmy na dworze przy siarczystym mrozie i na śniegu rozłożono dywan. Byli tam podopieczni Monaru oraz uczniowie wyszkowskich szkół i wszyscy wzięli się za ręce. A my śpiewałyśmy gospel.
Paulina: Zawsze marzyłam, żeby być piosenkarką, zwłaszcza jak usłyszałam Mariah Carey śpiewającą: „I can’t live, if living is without you”. A jak zobaczyłam film „Bodyguard”, to było już przesądzone. Cały czas myślałam o strojach Whitney Houston…
Wróżono Ci karierę wiolonczelistki?
Paulina: Moja nauczycielka wiolonczeli próbowała rozstrzygnąć za mnie, jaki kierunek mam obrać, i tak trwałyśmy w jej pogardzie dla środowiska jazzowego, ćwicząc dalej sonaty. Ale jestem wdzięczna za edukację klasyczną, bo wciąż sięgam po wiolonczelę.
Jacek: Paulina jest młodsza od Natalii i miała szansę zostać wiolonczelistką, ale rozpoczęła się kariera Sistars. Wcześniej obie śpiewały w klubach jazzowych, choć uczniów obowiązywał zakaz grania w knajpach. Ale w szkole na Bednarskiej nauczyciel, basista, sam tam grał wieczorami i zaprosił je do wspólnego występowania (śmiech). Grali w Muzie, a potem w innych klubach. Paulina w wieku 16 lat grała już koncerty za pieniądze.
Ania: Nauczycielka zapytała: „Paulinko, to będziesz wiolonczelistką czy pójdziesz w te jazzy?”. Zdecydowała, że jednak w te „jazzy”, bo fascynowały ją bardziej niż sonaty.
Czy nie żal, że po tak oszałamiającej karierze rozpadł się zespół Sistars?
Jacek: Córki same o tym zadecydowały. To była praca ponad ich siły, były bardzo młode. W Opolu w 2004 roku zrobiły furorę piosenką „Sutra”. Paulina miała wtedy 19 lat, a Natalia 21. Ale pierwszy spektakularny sukces Natalia odniosła w 1994 roku jako 11-latka, występując na festiwalu „Morda” w Liceum Ogólnokształcącym im. Batorego. Wygrała nagrodę specjalną – mały kolorowy telewizor Elemis, co bardzo przeżyłem, bo byłem wtedy jej akompaniatorem. I publiczność oszalała, zaczęła skakać, tupać, aż miałem obawę, że zawalą tę tak zwaną budę.
Na wsi chyba się nie nudzicie?
Jacek: Ja tam lubię się nudzić, choć Ania ciągle coś musi robić. Zostaliśmy właśnie emerytami, więc nie musimy się tak spinać, ale sobie fajnie radzimy, głównie grając.
Ania: Kiedy przybyliśmy do Andruszkowic, zaproponowałam w Gminnym Ośrodku Kultury, że mogę poprowadzić warsztaty plastyczne, muzyczne lub psychologiczne. Akurat był wakat na instruktorkę i gramy. Zespół nazywa się Przelaski, czyli najpiękniejsze, najmądrzejsze, dojrzałe laski. Śpiewamy, a Jacek przygrywa nam na harmonii. Występujemy też z naszą grupą wokalną SA-do-Mir na okolicznych scenach i podczas „Wolnego Śpiewania” śpiewamy na dziedzińcu zamku w Sandomierzu z mieszkańcami i turystami.