NFL
Kuriozalny mecz Polski z Nową Zelandią. Zgrupowanie pod znakiem absurdów
Bangkok nie wessał nas aż tak jak bohaterów “Kac Vegas”. Ale parę ciekawych uliczek odwiedziliśmy… — opowiada Rafał Szwed w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet na wspomnienie wyjazdu naszej kadry do Tajlandii. To na Dalekim Wschodzie Biało-Czerwoni po raz pierwszy zmierzyli się z Nową Zelandią. Choć zgrupowanie przebiegało pod znakiem absurdów, dla Szweda i kilku innych jednokrotnych reprezentantów Polski była to piłkarska przygoda życia. Zwłaszcza że niemało działo się także poza boiskiem. Słyszymy np. historie o krokodylach i tygrysach. A wszystko zaczęło się od “hucpy”.
W 1999 r. kalendarz piłkarskich rozgrywek nie był jeszcze na tyle ujednolicony, by takie egzotyczne wyprawy nie mogły dochodzić do skutku. Tak więc, gdy 10 czerwca reprezentacja Polski wróciła z Luksemburga z meczu eliminacji Euro 2000, dla części była to okazja tylko do przepakowania walizek. Trzy dni później Biało-Czerwoni obierali bowiem kurs na Daleki Wschód.
Nasza kadra po raz pierwszy miała wziąć udział w Puchar Króla Tajlandii. Organizatorzy stawiali podstawowy warunek: wszyscy uczestnicy mieli zagrać pod szyldem oficjalnych reprezentacji. Selekcjoner Janusz Wójcik nie mógł jednak liczyć na wszystkich czołowych kadrowiczów. Choć to tak naprawdę mało powiedziane: w porównaniu z meczem eliminacyjnym w Bangkoku stawiło się tylko czterech tych samych piłkarzy.
Byłoby pięciu, ale Andrzej Kubica zawieruszył się na Okęciu — wspomina w rozmowie z PS Onet Rafał Szwed.
Jak to się zawieruszył? — dopytujemy.
— Podobno dostał telefon od menedżera, że ma dla niego nowy klub i nie wsiadł z nami do samolotu.
Wtedy nie wyszło nic nie tylko z transferu. Kubica bezpowrotnie zamknął sobie drogę do reprezentacji. Nigdy w niej nie wystąpił.
54-latek w kadrze
Wójcik nie mógł wtedy skorzystać nie tylko z piłkarzy grających za granicą (wyjątek stanowili Igor Sypniewski z Panathinaikosu, Tomasz Wałdoch z VfL Bochum i Michał Żewłakow z SK Beveren), ale i wielu zawodników grających na co dzień w Polsce.
Swoich graczy ani myślały puścić Legia Warszawa i Wisła Kraków, które miały w planach zagraniczne tournée przed kolejnym sezonem. Władze Amiki Wronki i GKS-u Bełchatów może i pozwoliłyby swoim piłkarzom na egzotyczną eskapadę, ale był jeden problem: w dniu wylotu kadry do Tajlandii te kluby mierzyły się w finale Pucharu Polski.
Jakby kłopotów z zestawieniem składu było mało, już w Bangkoku odnowił się uraz Piotrowi Lechowi. Golkiper Ruchu Chorzów był szykowany do gry w wyjściowym składzie. — Był totalnie załamany. Debiut przeszedł mu koło nosa. W reprezentacji nigdy nie zagrał. Bardzo było mi go szkoda — wspomina Szwed, który już kilka tygodni został jego klubowym kolegą.
Wobec kontuzji Lecha stało się jasne, że zastąpi go Grzegorz Tomala — innego bramkarza do Tajlandii bowiem nie wzięto. W protokole meczowym musiał być jednak wpisany rezerwowy golkiper
Padło na Zbigniewa Pocialika, który w kadrze Wójcika zajmował się bramkarzami. Wychowanek Warszawianki bronić pewnie nadal potrafił, ale był jeden problem — miał 54 lata. Ostatecznie nie musiał podnosić się z ławki, choć po karygodnym błędzie Tomali już w 18. minucie meczu z Brazylią Wójcika musiała świerzbić ręka.
Tym bardziej że to nie był pierwszy sort Canarinhos ani nawet drugi czy trzeci. Niewiele z prawdą minęła się pewnie “Rzeczpospolita”, nazywając naszych rywali “16. reprezentacją Brazylii”. Nic więc dziwnego, że ostatecznie ten mecz został uznany za nieoficjalny.
Zanim do tego doszło, część polskich mediów reklamowało rywali jako oficjalną kadrę Kraju Kawy. “To była oczywista, szyta grubymi nićmi hucpa” — czytamy w Encyklopedii Piłkarskiej Fuji.