NFL
🟥 Nie żyje Janusz Garlicki – legendarna postać “Orłów Górskiego”. W swoim ostatnim wywiadzie otworzył się bardziej niż kiedykolwiek ➡️
— Pod koniec naszego pobytu we Lwowie zawsze na noc były barykadowane drzwi wejściowe do kamienicy. Straż obywatelska pilnowała, żeby nikt z ludzi Bandery nie przedarł się do środka. Na pewno dla części Ukraińców mordy na Polakach były szokiem, szczególnie dla tych, którzy byli w jakimś stopniu związani z Polakami. Niestety do dzisiaj nie wszystko zostało wyprostowane. Duch Bandery znów krąży nad relacjami polsko-ukraińskimi — zwierzał się nam Janusz Garlicki. Wieloletni lekarz reprezentacji Polski zdradził nam kulisy pracy z drużynami Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka, opowiedział też o dzieciństwie we Lwowie, strachu przed UPA, powojennej Warszawie, zamachu w Monachium czy recepcie na udane małżeństwo. Garlicki zmarł w czwartek w wieku 88 lat
Janusz Garlicki: Trudno jest powiedzieć w paru słowach, bo od paru lat walczę z ciężką chorobą nowotworową. Mam jeszcze pewne inne dolegliwości, ale cały czas pracuję. Tak było przez całe życie, nigdy nie zdarzało mi się brać urlopu. Pracowałem dużo, a ortopedia to ciężka specjalizacja. Mało kto się na nią wybiera, bo w grę wchodzi też leczenie ciężko rannych po wypadkach. Poza tym wszystkie wady wrodzone, operacyjne leczenie kręgosłupa, stawów biodrowych itp. W dawnych czasach nie było tak jak obecnie. W okresie letnim zdarzało mi się przyjmować 100 pacjentów, a w zimie — ponad 200.
Wydaje mi się, że praca i stały kontakt z ludźmi to takie podstawowe czynniki, które trzymają człowieka w ryzach. Póki można działać i pomagać innym ludziom, trzeba to robić. Poza tym bardzo ważne jest bycie w ruchu. Pracując przy reprezentacji Polski, tego ruchu miałem, że ho, ho. Czasem kopało się też piłkę z zawodnikami, gdy pojawiło się już na boisku. Do dzisiaj chodzę na spacery z psem. Jak tylko mogę, przemierzamy kilometrowe trasy. Może nie biegiem, ale na piechotkę już jak najbardziej. Ruch i świeże powietrze dodają człowiekowi radość z życia, a ruch chroni przed osteoporozą i starzeniem się.
Gdy jestem w domu 2-3 dni, zaczyna mnie korcić, żeby iść do pracy i spotkać się z pacjentami. Ważne są praca i ruch, ale i odpoczynek. Mimo wszystko nie pochwalam takiego trybu życia, jaki ja miałem, bo każdy człowiek powinien mieć w ciągu roku 2-3 razy jakiś przerywnik, żeby się zregenerować.
Nie brałem ich praktycznie od początku pracy lekarskiej. Gdy kończyłem medycynę i zatrudniłem się jako lekarz, od razu zostałem przyjęty do reprezentacji juniorów. Na zgrupowania jeździłem w ramach urlopów, tak samo było w seniorskiej kadrze. Do tego dochodziła selekcja zawodników. Tak, tak, lekarz też się tym zajmował. A w dodatku wtedy pracowaliśmy jeszcze w soboty do południa. Wolne w te dni wprowadził dopiero Gierek. W sobotę po południu jechało się zazwyczaj na Śląsk, bo tam była kopalnia talentów. Zbierało się tych chłopców na dwa dni, żeby można było się im przyjrzeć w warunkach meczowych. Potem powrót do Warszawy i od poniedziałku z powrotem do pracy.
Pobraliśmy się, gdy byłem już lekarzem reprezentacji u Kazimierza Górskiego. Wiadomo, że nie było jej to obojętne, ale się przyzwyczaiła, znając zwłaszcza moją pasję. Chociaż pewnie jakiś niedosyt był, bo rzadko żeśmy się widywali. Ale wie pan, jak to jest: jak przychodzą sukcesy, to nawet żona wybacza (śmiech). Była między innymi na mistrzostwach świata w 1974 r. W jakiś sposób udawało mi się ją zadowolić.
Andrzej Strejlau powiedział mi kiedyś, że małżeństwa, które skazane są na rozłąkę, tak naprawdę są bardziej trwałe, bo te dwie osoby co chwilę wracają do siebie. “To odwzorowanie narzeczeństwa” — stwierdził.
Coś w tym jest, że małżeństwo na odległość bardziej zespala niż codzienne bycie razem. Trzeba oczywiście przy tym dużo wyrozumiałości, żeby to wszystko trzymało się do kupy.
To było piękne miasto. Do tej pory uważam je za najpiękniejsze na świecie. W ostatnich czasach byłem w nim trzy razy i choć miałem 8 lat, gdy wyjeżdżaliśmy, to moja pamięć na tyle dobrze się zachowała, że dalej wiedziałem, jak poruszać się w jego zakamarkach. Dla mnie było to cudowne miasto, z wieloma terenami zielonymi, z wielkimi polskimi tradycjami, bo jakby nie patrzeć, to 600 lat leżało w naszych granicach. To było też miasto dobrych ludzi, wielonarodowościowe. Unia Europejska mogłaby się uczyć. Mieszkali tam Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy czy Ormianie. Rodziny często były mieszane, jakoś wszyscy się w tym odnajdywali. Na przykład siostra mojego ojca ożeniła się z Ukraińcem. Mnie szczególnie to cieszyło, bo najpierw obchodziliśmy rzymsko-, a potem grekokatolickie Boże Narodzenie, więc dwa razy dostawało się prezenty.
Tak jak wszyscy lwowiacy: nie dowierzałem w to. Ale polityka i globalne interesy są ponad zwykłymi ludźmi. Nie mogliśmy nic zrobić wobec układu poczdamsko-jałtańskiego. Lwów został sprzedany, no i do widzenia. Szkoda tym bardziej, że oprócz dobrych ludzi mieszkały tam wybitne umysły. Cała lwowska szkoła matematyczna do dzisiaj przewodzi światu, a jej przedstawiciel profesor Stefan Banach uważany jest za najwybitniejszego matematyka XX w. Lwów jeszcze bardziej zasłużyłby się nauce, gdyby nie mord polskich profesorów z rąk Niemców w 1941 r. Rosjanie zresztą też wymordowali naszą inteligencję. Do dzisiaj przez to cierpimy, bo zawsze byłem zdania, że potrzebujemy 100 lat, by odbudować tamtą stratę.
Dużo się już wtedy o tym mówiło, trzeba było się jakoś strzec. Pod koniec naszego pobytu we Lwowie zawsze na noc były barykadowane drzwi wejściowe do kamienicy. Straż obywatelska pilnowała, żeby nikt z ludzi Bandery nie przedarł się do środka. Na pewno dla części Ukraińców mordy na Polakach były szokiem, szczególnie dla tych, którzy byli w jakimś stopniu związani z Polakami. Niestety do dzisiaj nie wszystko zostało wyprostowane. Duch Bandery znów krąży nad relacjami polsko-ukraińskimi.
Bezpośredni powód był inny. Mama była w ruchu oporu, NKWD już za nią ganiało. Zwialiśmy w Wigilię 1944 r. Wyszło się z mieszkania z jedną walizką, zamknęło drzwi i tyle. Straciliśmy cały dobytek. Wszystko szlag trafił.
Dokąd pchnęła was wojenna zawierucha?
Ojciec był ordynatorem szpitala ewakuacyjnego w Lublinie, a my razem z tym szpitalem wędrowaliśmy na zachód. Zakończenie wojny zastało nas w Poznaniu. Potem ojca przeniesiono do Warszawy, a my przeprowadziliśmy się razem z nim. W stolicy warunki były tragiczne: bez wody, światła i gazu. Wszystko było zniszczone, żyło się jak w prehistorycznych czasach. Nie było w co się ubrać, często się nie dojadało. Za oświetlenie robiła lampa karbidowa, która co chwilę strzelała i wybuchała. Strach było chodzić po ulicach, bo w biały dzień łapali nawet dzieci idące do szkoły.